Nocna wachta na GLOBE.
Chłopaki śpią a ja czuwam żeby było bezpiecznie. Tak to wygląda z pozycji nawigacyjnej. Ten jacht jest naszpikowany elektroniką i w nocy więcej się widzi obserwując przyrządy nawigacyjne, niż wypatrując czegoś w ciemnościach.
Nocna wachta na GLOBE.
Chłopaki śpią a ja czuwam żeby było bezpiecznie. Tak to wygląda z pozycji nawigacyjnej. Ten jacht jest naszpikowany elektroniką i w nocy więcej się widzi obserwując przyrządy nawigacyjne, niż wypatrując czegoś w ciemnościach.
Ochłonęliśmy już troszkę po „tyrce” jaką zafundował nam African Wind. Wrócił dobry humor i delektowaliśmy się żeglugą. Wiatr troszkę przybrał na sile, a prędkości, jakie jacht osiągał przy zejściu z fal przyprawiały o dreszcze. W pewnym momencie Gutek wyszedł na pokład i z zadowoleniem zapytał. „Widzieliście odczyt z logu? U mnie na GPS widziałem 29kn. Jeszcze tak szybko tą łódką nie płynąłem.” (Dodam tylko, że zazwyczaj GPS pokazuje 1-2kn mniej niż log.) Zerknąłem na wyświetlacz i faktycznie prędkość skakała między 22 a 29kn. „Jazda bez trzymanki !!!” – pomyślałem. Ja generalnie przyzwyczajony jestem do prędkości, choćby nawet z faktu posiadania motocykla, ale ktoś przypadkowy mógłby potrzebować pampersa. Szkoda tylko, że kierunek wiatru nie pozwalał jechać prosto do celu i zmuszał do halsowania się z wiatrem. Gutek zaszył się w nawigacyjnej i kombinował z mapami prognozy pogody jak tu choć troszkę przechytrzyć naturę. Mieliśmy ustalone wachty, żeby wszystko było jak trzeba. Nikt jednak nie poszedł spać. Zapadła noc. Księżyc świecił tak mocno, że wszystko na pokładzie było doskonale widoczne. Samoster co jakiś czas szalał, ale po instruktażu co i jak ustawić w razie samoczynnego przełączenia się urządzenia na inne parametry – jakoś jechał. Dobrze, jak przy zmianie parametrów włączył się tylko jeden z wielu alarmów. Gorzej, jak pilot przestawiał się bez najmniejszego piśnięcia, co się zdarzało – im dłużej płynęliśmy, tym częściej. Jeden z nas, będący akurat na wachcie, nieustannie wpatrywał się w odczyt nastawień i bywało tak, że mrugnąłeś oczami, a tam wszystko pozmieniane. Koszmar !!!! Nasze przygody z samosterem, postaram się opisać następnym razem. Siedziałem właśnie na wachcie wpatrzony w wyświetlacz. Było około 01.00 UTC w nocy. Z boku stał Świstak i rozmawialiśmy sobie o „wszystkim i o niczym”. Nagle głuchy dźwięk doszedł do nas gdzieś z dziobu. Świstak zerwał się, odpalił latarkę i usłyszałem „O w mordę, genaker !!!”. Czujność Gutka była niesamowita. Nawet nie wiem kiedy wyskoczył na pokład, złapał za koło sterowe i wyłączył samoster,jednocześnie odpadając do fordziela, żeby wytracić prędkość jachtu. Genaker łopotał jak oszalały. Świstak podbiegł do masztu, żeby lepiej ocenić co się dzieje. Róg halsowy latał w powietrzu wraz z trzykilogramowym rollerem. Pierwsza diagnoza: „Roler nie wytrzymał”. Wrażenie było takie, jakby ktoś odważnik przywiązał do liny i machał nim nad naszymi głowami w bliżej nieokreślony sposób. Wszystko działo się w niesamowitym tempie. Po minie Gutka widziałem, że kombinuje jak to ustrojstwo ściągnąć bezpiecznie w dół. Ciągle powtarza: „Najpierw myśleć, a nie na hurra”. Na dosłownie kilka sekund genaker zgasł za grotem i niemal się do niego przykleił. Świstak krzyknął: „Złapię go”, na co Gutek odparł: „Dobra tylko uważaj. Melon, pomóż mu.” Skoczyłem do Świstaka, który trzymał już róg halsowy wraz z rollerem i zbierał genakera po liku dolnym. Udało nam się go zebrać całego „w parówkę” i obejmując go jak słup przydrożny ciągnęliśmy w dół z całych sił, żeby nie odpalił, bo wtedy byśmy robili za „icki” na nim. Z racji tego, że jestem troszkę wyższy od Maćka, złapałem wyżej, a on krzyżowo oplótł genakera wraz z moimi rękoma. Nawet jakbym chciał puścić, to nie miałem takiej możliwości. Świstak krzyknął w kierunku kokpitu: „Mamy go! Dawajcie w dół na fale!”. Tu muszę wyjaśnić, że fały na ENERDZE są zabezpieczone zamkiem, który znajduje się w maszcie i żeby wyluzować fał, trzeba go najpierw wybrać na kabestanie, odbezpieczyć zamek i knagę zaciskową (jammer), dopiero wtedy można luzować fał. Cała ta operacja trwała około 20 sekund, ale nam, uwieszonym na zebranym genakerze i podskakującym pod naporem wiatru i kołysania się jachtu, wydawało się to całą wiecznością. W końcu ruszył w dół. Zbieraliśmy go pod siebie i w efekcie jak zszedł cały żagiel w dół, leżeliśmy z Maćkiem na nim „krzyżem” na pokładzie. Świstak otworzył klapę forpiku i zaczynając od głowicy żagla zaczął wyciągać go spode mnie i wciągać do forpiku. Oczywiście cały czas mając na uwadze, żeby nie „odpalił”. Udało się i na szczęście nikt i nic więcej nie ucierpiało (mój palec do dzisiaj jest koloru fioletowego, ale szczerze mówiąc nawet nie wiem kiedy to się stało).
Jestem Wam wszystkim winny “relację” z rejsu, ale nie wiem jak to zrobić bo wrażeń i przeżyć było tyle że starczyło by na książkę.Bez wątpienia był to mój rejs życia!!!! Zrobię więc tak. W miarę możliwości czasowych będę opisywał pojedynczo dni lub zdarzenia.
Adrenalina była od początku a mrowienie w brzuchu mam do dziś. Za wyspami kanaryjskimi na AIS pojawił się statek o pięknej nazwie African Wind. Oczywiście byliśmy na kursie kolizyjnym więc Gutek postanowił posterować z ręki żeby przyśpieszyć i przejść mu przed dziobem (autopilot szalał od początku ale to będzie osobna historia). Jak postanowił tak zrobił. Przeszliśmy mu około 3nm przed dziobem z prędkością dochodzącą do 25kn. Po paru godzinach trzeba było zrobić rufę a to oznacza około 30-40min ciężkiej pracy fizycznej. Po zrobieniu rufy, obraniu odpowiedniego kursu i odpowiednim trymie żagli znów mogliśmy się delektować płynięciem z zawrotnymi prędkościami 23-27kn. Na AIS pojawił się ponownie African Wind i ponownie komputer wskazywał kur kolizyjny. Kiedy odległość między nami wynosiła około 5nm Gutek zarządził “Dawajcie radio. Trzeba go wywalać bo może zaspany sternik nas nie widzi i będą kłopoty”. Bartek jako najlepiej władający angielskim (mieszka w USA) bez problemu wywołał statek i poprosił aby ten zwolnił lub zmienił kurs w celu bezpiecznej mijanki. W odpowiedzi usłyszeliśmy że statek zwalnia. Bartek ładnie podziękował oraz życzył bezpiecznej podróży. Po pięciu minutach sprawdziliśmy odczyt AIS i …. nic. Tak jak płynęli tak płyną dalej. Ani nie zmienili kursu ani prędkości. Bartek znów go wywołał przez radio bo może nas nie zrozumiał. w odpowiedzi usłyszeliśmy dwukrotnie “I confirm. I slowdown”. Po dwóch minutach Gutek stwierdził że coś tu jest nie halo!!! Oczywiście zbliżaliśmy się do siebie w zawrotnej prędkości. Padło hasło “zwalamy Genakera” Dodam tylko że płynęliśmy 145 do wiatru. Rufa to jak mówiłem wcześniej minimum 30min a na genakerze wyostrzyć też nie mogliśmy. Rolowanie przez kabestan szło za wolno więc Gutek rzucił hasło “Panowie z ręki go. Nie wiem jak ale szybciej bo jest źle” Z Bartkiem złapaliśmy za linę od rollera i z całych sił ciągnąc zwijaliśmy te 400m żagla. Jednocześnie Gutek darł się “Jeszcze, jeszcze, dacie radę. Szybciej, szybciej!!!!!”. Odległość do ściany jaką był statek wynosiła na moje oko 15-20m. Kiedy zmniejszyła się do 10m a my byliśmy z rolowaniem gdzieś w 2/3 żagla Gutek wrzasnął ” muszę ostrzyć. Trzymajcie się” Bukszpryt miną burtę statku w odległości 5m. Żagle w ogromnym łopocie i stoimy pod wiatr czekając aż bydle przejdzie. A wiało 25w wiatru. Oczywiście posłaliśmy wszyscy wiązankę K… H….. F…. w stronę statku i z wyciągniętymi obiema dłoniami z “palcem” ale myślę że nikt tam nawet się nie wzruszył. Zakołysał nas jego kilwater i odpłynął sobie jakby nigdy nic. Odpadliśmy wracając na kurs. trym żagli i pocisnęliśmy dalej. Ręce spuchnięte od rolowania ale wciąż w jednym kawałku. Od tej pory baczniej obserwowaliśmy jednostki pojawiające się na AIS.
Następna przygoda z “taclajn” i genakerem przyszła szybciej niż się tego można było spodziewać, ale to opowiem następnym razem.